sobota, 9 lutego 2008

Świątynia tygrysów.

Historia tego miejsca łączy losy dwóch gatunków: Homo Sapiens i tygrysów, które ucierpiały właśnie przez przedstawicieli tych pierwszych. Powodów było dużo, ale najczęściej jest to kłusownictwo i chęć zarobienia... Oto klasztor Luangta Bua Yansampanno...

W 1994 roku na zboczach gór Tajlandii został założony buddyjski klsztor. W tym odległym o ok. 300 km miejscu, u przeora klasztoru Phra Achana wykryto białaczkę. I właśnie ten sam przeor w 1999 roku od okolicznych mieszkańców dostał niezwykły podarunek: dwa małe tygrysiątka, których matkę zabili kłusownicy. Nikt w klasztorze nie miał pojęcia jak opiekować się kotkami, które zostały nazwane Burza i Piorun. Wkrótce klasztor stał się schronieniem dla innych przedtawicieli tych wielkich zwiezrząt, a klasztor stał się znany jako świątynia tygrysów.

Na terenie świątyni zamieszkują jeszcze inne zwierzęta, m.in. pawie, krowy, jelenie.
Ale mnisi nie mieli nigdy przedtem żadnego doświadczenia z tygrysami, kiedy zaopiekowali się pierwszymi przedstawicielami tego gatunku, ale mimo to nie zdarzył się do tej pory przypadek ataku na człowieka. Zwierzeta też nigdy nie były tresowane. Nie pozwala na to buddyjski sposób myslenia, znacznie różniący się od naszej mentalność. Buddyzm opiera się na wierze w reinkarnacje. Polega to na tym, że dusza wędruje i nasz przyjaciel w swej następnej egzystencji może być lwem, tygrysem, a nawet pajączkiem snującym srebną nić. Na tej zasadzie są oparte relacje między mnichami a tymi wielkimi zwierzętami. Ci ludzie jak sami mówią robią to, co dyktuje im serce, okazują miłość i zrozumienie, licząc, że tygrysy odpłacą się tym samym. Są na wpół oswojone i akceptują mnichów jako członków swej rodziny. Skaczą koło nich, bawią. . Niezależnie od płci i wieku zachowują się bardzo przyjaźnie w stosunku do swych opiekunów. Mnisi dają im gotowane mięso (tak, aby nie poczuły zapachu krwi), ryż i warzywa. Zwięrzęta czsem atakują kręcące się wokól świątyni dziki, zdarza się to jednak bardzo rzadko. Mimo to każdy turysta przekraczający progi klasztoru podpisuje oświadczenie, że robi to na własną odpowiedzialność.

Świątynia jest otwarta dla turystów. Każdy z gości musi przestrzegać paru zasad:
  • trzeba podpisać wspomniane wyżej oświadczenie, że robi się to na własne ryzyko;
  • nie wolno nosić czerwonych i pomarańczowych ubrań (żeby kot nie pomylił turysty z mnichem i nie chciał do niego podbiec i z nim się "bawić");
  • należy zachować ciszę;
  • nie wolno wnosić przedmiotów, które mogłyby rozdrażnić zwierzęta m.in. parasolek, lasek;
  • zaleca się zachować 6m dystans;
  • można dotykać tygrysów tylko w obecności mnichów (oczywiście śmiałkowie, którzy się zdecydują...).
Mnisi chodzą z tygrysami na smyczy, wiele drapieżników wyleguje się w wąwozie, gdzie w każdej chwili mogą wstać i potraktować preciętnego turyste jako źródło pożywienia a tego nie robia... Jednak mnisi chcą dla tych zwierząt czegoś więcej-wolności. Budowany jest teren, gdzie młode tygrysy będą mogły się wychowywać przy minimalnym kontakcie z ludźmi, a potem będą wypuszczne do swego naturalnego środowiska. Środowiska, które stale się kurczy przez człowieka...

A przeor? Od uratowania pierwszych tygrysów czuje się dobrze. Dzięki nim znalazł siłę, aby pokonać chorobę i może coś więcej...

Filmy:
http://www.youtube.com/watch?v=1V56mUMt-J0
http://www.youtube.com/watch?v=U5d7wEAZZb4
A dla wszystkich znających język angielski link do strony klasztoru:
http://www.tigertemple.org/Eng/index.php

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

No, no fajnie by było pogłaskać sobie takiego tygrysa ^^
Może się tam wybierzemy, odwiedzić ten klasztor ? ;>

xD

Weranda pisze...

Hehe. To co zaczynamy oszczędzać? Pod koniec studiów wtedy fundniemy sobie taką wycieczkę... xD

Anonimowy pisze...

Witam stała komentatorkę moich wpisów :)
Wszystko fajnie, ale czy nie jest to troszeczkę zmienianie tych zwierząt (warzywa, gotowane mięso, spacery na smyczy). Ja rozumiem, że w klasztorze im nie grozi żadne niebezpieczeństwo, ale są to w końcu dzikie zwierzęta. A kłusownictwo? Ludzka głupota nie zna granic...
Pozdrawiam :)

Weranda pisze...

Też witam! xD
Jeśli chodzi o zmienianie tych zwierząt to masz rację. Ale wynika wg mnie to z dwóch rzeczy: po pierwsze buddyści nie jedzą mięsa, po drugie hmmm... coś musieli im dawać. A nie mając doświadczenia pewnie doszli do wniosku, że można tygrysy karmić jak domowe koty...
Ale teraz planują wybudować ośrodek, gdzie już pewnie młode nie dostąpią tych "luksusów". No i może dają gotowane, aby nie obudzić ich instynktu łowieckiego-a wtedy spotakanie z nim mogło nie być takie miłe...
Podziwiam tych ludzi... Mimo wszytko te kotki mają jednak 3m długości i swoją nie małą wagę... No i są drapieżnikami xP
O ile następne, odchowane w ośrodku sieroty będą mogły żyć na wolności, to starsze osobniki nie mają takich szans: nie mają wykształconych dobrze technik łowieckich, są ufne, szczególnie jeśli chodzi o ludzi to ogromny minus na tym świecie.
No i zgadzam się: ta jedna rzecz nie ma granic...

ma.ol.su pisze...

Tak, cudowne zwierzęta. Ale na pewno chętnie oddałyby tę miskę ryżu, chociaż pewną, w zamian za wolność i swobodę, mimo, że nie raz głodną i chłodną.
Pozdrawiam

jana pisze...

Wybieram się tam i marzę o tym żeby takiego dużego kotka wytarmosić. Sama trzymam w domu miniaturkę . Mój drapieżnik codziennie dostaje porcję surowego mięska ale chadza grzecznie spać do łóżeczka i nie ma ochoty mnie skosztować.Ryżu niestety nie chce jeść. pełna podziwu